Tak było …

25 marca obroniłem na Politechnice Śląskiej dyplom mgr inż. a już za tydzień, w  Prima Aprilis rozpocząłem pracę jako młodszy asystent w ówczesnej Katedrze i Zakładzie Fizyki Medycznej w Rokitnicy. Od tego dnia rozpoczęła się moja 12-letnia przygoda z tzw. „teorią” na Śląskiej Akademii Medycznej, którą zakończyłem jako p.o. Kierownika tejże Katedry.

Zdawałem sobie sprawę, że aby prowadzić zajęcia ze studentami medycyny z zakresu fizyki medycznej nie wystarczy mi wiedza z nauk ścisłych .Potrzebne mi więc będzie, i to niemało, „obycia” z biologii, fizjologii, anatomii itd. itp. …. Ale, jak to już jest w chronologii  pór roku nastała wiosna i po kwietniu przyszedł maj, a potem czerwiec i kwitnął cały bajecznie urodziwy rokitnicki kampus, po którym chodziły piękne studentki, w tym moja późniejsza żona. Nietrudno więc zgadnąć, że moja ambitnie zaplanowana tzw. nauka dodatkowa nie kształtowała się niestety według żadnej, znanej w fizyce czy matematyce, krzywej rosnącej. Ponieważ zawsze uważałem i dalej uważam, że najlepszym czynnikiem stymulującym człowieka do działania jest wyznaczenie sobie tzw. punktów milowych, a mówiąc po ludzku „bata nad głową”, poszedłem na początku września do ówczesnego rektora, profesora Jonka z uprzejmym pytaniem, czy pozwoliłby mi rozpocząć studia na Wydziale Lekarskim. Oczywistą rzeczą dla mnie było, że ze względów materialnych, nie mogę sobie pozwolić na studiowanie bez choćby minimalnego zarobku, stąd zadeklarowałem  Rektorowi, że będę studiował i równocześnie pracował jako asystent. Rektor z dziwnym i  niezrozumiałym dla mnie do tej pory wyrazem twarzy wyraził zgodę. Ucieszyło mnie to ogromnie ponieważ od rozpoczęcia studiów na Politechnice w wieku 17 lat zawsze interesował mnie wpływ prądu i pola elektromagnetycznego na organizmy żywe. Jeszcze ostatniego września , dzień przed rozpoczęciem studiów na I roku medycyny byłem wręcz pewien, że dzięki mojemu, umownie go nazwijmy „wrodzonemu talentowi” oraz nabytych na studiach ścisłych umiejętnościach efektywnej nauki, studia pójdą mi gładko, łatwo i przyjemnie.

Już pierwszy dzień i następne sześć lat zweryfikowało to naiwne myślenie, gdyż różnica między studiami z zakresu nauk fizycznych i medycyny jest ogromna – na studiach ścisłych umowny „człowiek zdolny” może uczyć się przez 2 lub 3 miesiące w ciągu roku i to mu wystarcza żeby spokojnie zdawał egzaminy, jeździł konno, był kaskaderem, statystą filmowym i dublerem, prowadził teatr studencki, a nawet się lenił. Na medycynie uczyć się niestety trzeba przez wszystkie praktycznie dni w roku, bo nawet najbardziej błyskotliwa głowa musi wygrawerować w mózgu budowę komórki, na czym polega i z czego się składa cykl Krebsa, które mikroorganizmy są patogenami a jakie tworzą grupę komensali, jaka jest etiopatogeneza jednostek chorobowych z dermatologii, endokrynologii i ….

Krótko mówiąc zaczęła mi się walka o czas, ponieważ musiałem prowadzić (i chciałem je prowadzić) ćwiczenia ze studentami z biofizyki, a jednocześnie musiałem się uczyć tego co wszyscy przeszliśmy jako chcący zostać lekarzami studenci medycyny. Mój dzień zaczynał się o 6-ej rano, a kończył o 23-ej. Co nie jest w tym miejscu wspomnień bez znaczenia słyszałem, co jakiś czas od kolegów z grupy, że jeśli będę taki ostry na biofizyce to oni na innych zajęciach, zwłaszcza przy kartkówkach i kolokwiach, będą o tym pamiętać.

Okres studiów wspominam jako twardą szkołę życia, w której uświadomiłem sobie, że wykorzystanie każdej chwili na naukę lub pracę wymaga żelaznej dyscypliny intelektualnej i czasowej.

Po studiach pracowałem dalej w kierowanej wtedy przez wspaniałego człowieka o gołębim sercu i groźnym spojrzeniu, legendarnego doc. Franciszka Kumaszkę Katedrze Fizyki Medycznej i pod jego kierunkiem zrobiłem doktorat, którego tematyka już wtedy obejmowała obszar, który przydał mi się przez następne lata mojej naukowej kariery. Myślałem aby na stałe związać się z biofizyką. Któregoś jednak dnia, podczas lipcowego upalnego popołudnia, spotkałem na dziedzińcu kampusu jednego z zaprzyjaźnionych adiunktów Katedry Fizjologii, który uświadomił mi , że „teoria” jest wspaniała, ale daje lekarzowi mało szans na to aby mógł bezpośrednio pracować z pacjentem, czyli mówiąc prościej dokonać wyboru innej drogi zawodowej. Wtedy los zetknął mnie z profesorem Jerzym Żmudzińskim, który zaproponował mi wolontariat, czyli pracę za darmo w III Klinice Chorób Wewnętrznych w Bytomiu. Dla wielu lekarzy pracujących wtedy na tzw. „teorii” wolontariat był szansą na zdobycie specjalizacji. Tą drogą zdałem więc najpierw „jedynkę”, a potem „dwójkę” z interny i po 12 latach, zdecydowałem się na odejście z Zakładu Fizyki Medycznej, którym w końcowym okresie kierowałem jako p.o. Jak już rozpędziłem się w specjalizowaniu, to zrobiłem kolejno specjalizacje z kardiologii, balneoklimatologii i medyny fizykalnej, angiologii, hipertensjologii, a nie tak dawno zdałem jeszcze europejski egzamin z angiologii.

Naukowo fascynowało mnie i dalej fascynuje odkrywanie wpływu pól elektromagnetycznych na organizmy żywe i dzięki życzliwości prof. Żmudzińskiego udało mi się wciągnąć do współpracy w tym zakresie kilku młodych asystentów. Dwójka z nich to w tej chwili już samodzielni pracownicy nauki – prof. Grzegorz Cieślar i dr hab. Mariusz Adamek.

Po odejściu prof. Żmudzińskiego na emeryturę w 1999 roku zostałem kierownikiem Katedry i Oddziału Klinicznego, której aktualna nazwa brzmi ”…Chorób Wewnętrznych, Angiologii i Medyny Fizykalnej”. W trakcie mojej pracy jako szefa tej Katedry doprowadziłem siedmiu wspaniałych lekarzy do samodzielności naukowej jako doktorów habilitowanych bądź profesorów. W tym czasie wypromowałem też 33 doktorów medycyny .

 Dzięki temu, że spora grupa kolegów zrozumiała, że lecznicze zastosowanie fal elektromagnetycznych pod postacią zmiennych pól magnetycznych i laserów oraz innych działów medycyny fizykalnej może stanowić fascynującą przygodę naukową i zawodową powstała grupa liczących się w świecie specjalistów z zakresu możliwości zastosowań metod fizycznych w medynie klinicznej.

Wśród wspomnień, które ubarwiają mi czasem trudne dni chciałbym wymienić kilka. Pierwszym jest powtarzanie przez prof. Żmudzińskiego, że najlepiej mu było jak był adiunktem. Długo myślałem, że w ten sposób kokietuje nas maluczkich, czyli i mnie – adiunkta, do momentu, w którym sam  zasiadłem na zwolnionym przez niego fotelu. Drugim niezapomnianym przeżyciem było uczestnictwo w  świcie wizyty profesorskiej, w trakcie której prof. Żmudziński z charakterystyczną dla siebie poważną miną zapytał pacjenta jak długo ma czkawkę, a dokładniej jak długo czka. Pada odpowiedź – dwa lata. Następne pytanie – kim pan jest z zawodu. Pacjent odpowiada – księdzem. Prof. Żmudziński na to –  współczuję. Dzięki temu, że stałem daleko od szefa pozwoliło mi to na śmianie się w kułak, a profesor nie mógł. Z kolei gdy już zostałem szefem Kliniki i wprowadziłem zwyczaj poniedziałkowych konsultacji profesorskich, wchodząc do mojego gabinetu i przeciskając się pomiędzy pacjentami usłyszałem skierowane do mnie – panie nie pchaj się pan – my też czekamy na profesora!

Dzięki nawiązanym lekarskim kontaktom mogłem pomóc kolegom z Uniwersytetu w Użgorodzie na Ukrainie. Uczyli się w mojej Klinice i korzystając z naszej polskiej wiedzy, doceniając ją przyznali mi tytuł doktora honoris causa tego Uniwersytetu. Jeden z obecnych profesorów tego Uniwersytetu habilitował się wykorzystując jeden z moich „magnetycznopolowych” wynalazków do leczenia udarów mózgu. Ponieważ konsekwentnie zajmowałem się tematyką pól elektromagnetycznych i ich oddziaływaniem na człowieka, po latach przypomniała sobie o mnie moja pierwsza Alma Mater – Politechnika Śląska w Gliwicach – przyznając mi tytuł doktora honoris causa i godność Profesora Honorowego tej uczelni.

Czasem jestem pytany, na ile studia techniczne wpłynęły na moją wiedzę medyczną i odwrotnie. Uważam że miałem ogromne szczęście, bo udało mi się wykorzystać uzyskaną na politechnice wiedzę techniczną i fizyczną i zaimplementować ją nie tylko do codziennej praktyki klinicznej ale także wprowadzić, wspólnie z moimi koleżankami i kolegami z Kliniki, nowatorskie badawcze kierunki diagnostyczne i terapeutyczne.

Zakończę stwierdzeniem, które uważam za prawdziwe – otóż wiek XIX był wiekiem ziołolecznictwa, wiek XX opierał się na zdobyczach biochemii i farmakologii, a wiek XXI nie wykluczając poprzednich zdobyczy jest wiekiem techniki, fizyki i matematyki w medycynie.

Cieszę się, że w tym zakresie moja szkoła naukowa wniosła coś do medycyny XXI wieku.

CATEGORY: WSPOMNIENIA
Copyright © 2017. Śląski Uniwersytet Medyczny w Katowicach