Swoją edukację w Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Katowicach (wtedy była to Śląska Akademia Medyczna) rozpoczęłam od ćwiczeń z biologii, które dla naszej grupy prowadziła Pani profesor Barbara Jarząb (wtedy asystent). Dlaczego akurat to zapamiętałam? Bo spotkałam prawdziwego Mistrza. Pani Profesor od pierwszego dnia uczyła nas nie tylko biologii, ale przenosiła w świat kliniki, badań naukowych, a nawet stawiającej dopiero pierwsze kroki statystyki. Z tych powodów wybrałam Koło STN w Katedrze Biologii, w którym działałam do 4 roku studiów.
Praca w Kole Naukowym wymagała prawie codziennej, często wielogodzinnej obecności. Niekiedy było to możliwe tylko w godzinach wieczornych, czy nocnych. Kiedyś, w czasie oglądania pod mikroskopem komórek tarczycy, zasnęłam przy biurku w Katedrze. Profesor Ryszard Wróblewski, kierownik Katedry, który mieszkał na terenie Kampusu, zaniepokojony świecącym światłem, które dostrzegł z okien swojego mieszkania, przyszedł, obudził mnie i wysłał do akademika. Była to godzina 24.
Okres spędzony w Katedrze Biologii w dużej mierze ukształtował moją zawodową tożsamość. Brałam udział w badaniach naukowych, ich wyniki mogłam przedstawiać na konferencjach uczelnianych, krajowych i międzynarodowych. I wygrywałam je. To patronat Pani Profesor Barbary Jarząb i Jej postawa sprawiły, że mogłam wciąż uczyć się, doskonalić swój warsztat, realizować naukowe pasje i zainteresowania.
Były też trudne chwile, jak na przykład zajęcia z anatomii, które prowadził dla naszej grupy mityczny dr B., który tak „umiejętnie” pytał, że żaden ze studentów nie zaliczał ćwiczeń. Te zajęcia nie miały sensu.
Koleżanka z akademika zachęciła mnie, abym przyszła na zajęcia jej grupy i zobaczyła wcześniej preparaty. Sądziłyśmy, że nikt nie zauważy mojej obecności. W tym czasie liczba uczących się studentów w Rokitnicy była przynajmniej trzykrotnie większa. Razem z nami odbywali zajęcia studenci Wydziału Lekarskiego w Katowicach. W salach ćwiczeniowych było niezwykle tłoczno, a na wykładach niejednokrotnie siedzieliśmy na podłodze. Profesor Konstanty Ślusarczyk jednak od razu mnie zauważył. Po wysłuchaniu moich argumentów, zezwolił mi chodzić na zajęcia z grupą, którą prowadził. A zatem na anatomię chodziłam w poniedziałki i czwartki po wiedzę, a we wtorki i w piątki po „zero”, czyli „koło”. Oczywiście „koło” to nie była jedyna znana ocena z ćwiczeń z anatomii u dr B. Mogły być „dwa koła” i wtedy z dumą męczennika można było powiedzieć, że z zajęć wyjechało się na rowerku.
Jednak od tego momentu brak zaliczeń u dr B. odbierałam zupełnie inaczej. Zmniejszenie stresu było bardzo ważne. Egzamin z anatomii był na pierwszym roku, którego nie można było powtarzać. Do bólu prawdziwe było powiedzenie, że po zdanym egzaminie z anatomii jesteś studentem, a po zdaniu egzaminu z farmakologii jesteś lekarzem.
Zawsze ciepło wspominam zajęcia kliniczne i wspaniałe wykłady naszych profesorów. Chodziliśmy na wykłady nie tylko wyznaczone planem studiów. Jeździliśmy do Katowic na wykłady profesora Franciszka Kokota, profesora Kornela Gibińskiego i profesora Jerzego Hołowieckiego. W zajęcia praktyczne wprowadzała nas pani adiunkt Anna Cicha, u której zdanie propedeutyki chorób wewnętrznych w pierwszym terminie było dużym wyróżnieniem. Nie zapomnę niezwykłej dla mnie rozmowy z profesorem Władysławem Nasiłowskim w czasie egzaminu z medycyny sądowej, bo to nie było odpytywanie, to była rozmowa. W ten sam sposób wspominam egzamin z farmakologii u profesora Ryszarda Brusa, czy egzamin z chorób wewnętrznych u profesora Jana Wodnieckiego.
Lata moich studiów, to czasy trudne dla studentów, Uczelni i Polski. Czasy przemian, ważnych osobistych wyborów, stanu wojennego. Czuliśmy, że nasza Uczelnia stanowi dla nas oparcie. Moi nauczyciele niezwykle godnie zachowywali się w tym okresie, pomagali nam i chronili nas. Starsi koledzy przekazywali nam swoje doświadczenie i wiedzę.
Nie zapomnę, że w gorącym okresie dla NZS, profesor Wojciech Pluskiewicz (ówczesny student V roku Wydziału w Zabrzu), który był działaczem NZS, potrafił przez całą noc w akademiku przedstawiać aktualną sytuację w kraju, nieznane fakty, wyjaśniać wątpliwości, wskazywać na właściwe postępowanie. Poza tym zawsze można było wstąpić do Dziekanatu, w którym czekała na nas pani Ewa Władyka.
Przedstawiłam jedynie niewielkie wycinki z okresu moich studiów. Te sytuacje pokazują siłę Uczelni, w której zasadniczą wartością zawsze była, jest i będzie jej cała społeczność. To dzięki wielu niezwykle oddanym swej pracy osobom, które możemy spotkać w każdym miejscu, od sal ćwiczeń, sal wykładowych, po budynki administracji i salę senatu, Uczelnia trwa i ciągle się rozwija.