Prof. dr hab. n. med. Joanna Lewin-Kowalik, neurofizjolog, Kierownik Katedry i Zakładu Fizjologii Wydziału Lekarskiego w Katowicach, Prorektor ds. Studiów i studentów SUM (od 2012), Dziekan Wydziału Lekarskiego w Katowicach (2008–2012), Koordynator wydziałowy ds. wdrażania programu Unii Europejskiej Erasmus-Socrates (od 2000), Redaktor Naczelna czasopisma Annales Societatis Doctrinae Studentium Academiae Silesiensis (1996–1999), opiekun Koła Naukowego STN (1984–2000)

Tekst pochodzi z książki „Studencki ruch naukowy w Śląskim Uniwersytecie Medycznym w latach 1948–2012″

Wszyscy ci, którzy mieli możliwość zetknąć się jako pracownicy, członkowie koła naukowego lub współpracownicy z Katedrą i Zakładem Fizjologii w Zabrzu Rokitnicy przyznają, że było to miejsce wyjątkowe, a panująca tam niezwykła atmosfera wywarła na nich niezatarty wpływ. Na czym polegał ten fenomen? Trudno to wyjaśnić w prosty sposób, ale bez wątpienia kluczową rolę odegrały nieszablonowe osobowości ludzi z tym miejscem związanych, a zwłaszcza osoba profesora Mieczysława Krausego. On sam rozpoczął pracę w tej Katedrze jeszcze jako student pod kierunkiem profesora Bronisława Zawadzkiego. Profesor Krause należał do pokolenia, które miało za sobą traumatyczne przeżycia okresu wojny i rozpoczynało studia stosunkowo późno (prof. Krause urodził się w 1923 r., a zatem podejmując naukę w 1948 r. miał 25 lat). Losy tych ludzi były często bardzo dramatyczne, a sam  Profesor jako Ślązak został w czasie wojny wcielony do Wermachtu, z którego zbiegł i przyłączył się do armii gen. Andersa. W czasie kampanii włoskiej uczestniczył między innymi w bitwie o Bolonię, za co został po wojnie odznaczony. Po zakończeniu wojny znalazł się w Wielkiej Brytanii, gdzie zdał maturę, a następnie podjął decyzję o powrocie go kraju. Pod opieką prof. Zawadzkiego rozpoczął pracę badawczą i, jak nam często opowiadał, była to opieka szczególna. Profesor Zawadzki należał do pokolenia przedwojennych profesorów uniwersyteckich i kultywował najlepsze tradycje akademickie tej epoki.

Wiele mówi się obecnie o potrzebie stworzenia i spisania kodeksu etycznego pracownika akademickiego oraz skłonienia zainteresowanych do jego przestrzegania. W tamtych trudnych czasach jakoś nie było to problemem. Przykład zwierzchników i atmosfera, jaką potrafili stworzyć w kierowanym przez siebie zespole, automatycznie kształtowały charaktery młodych ludzi, którzy dołączali do grupy. Szybko stawali się dojrzałymi pracownikami naukowymi. Przede wszystkim umieli pracować zespołowo, a rywalizacja była pozytywnym motorem rozwoju, nie zaś źródłem konfliktów. Do tej pionierskiej grupy należeli przyszli profesorowie Mieczysław Krause, Bolesław Gwóźdź, Lucjan Strzoda oraz wielu lekarzy i studentów, którzy odeszli z uczelni do pracy w ochronie zdrowia. Jest w moim posiadaniu zdjęcie zrobione podczas zebrania naukowego Katedry Fizjologii 14.02.1954 r., na którym uwieczniono ówczesnych pracowników. Wśród nich znajduje się również mój ojciec, wówczas student ostatniego roku zatrudniony jako p.o. asystenta.

Temu zafascynowaniu fizjologią, jako podstawą wiedzy klinicznej, ulegali zresztą nie tylko bezpośredni współpracownicy. Pamiętam wykład Pana prof. Franciszka Kokota z okazji jubileuszu 80. urodzin, w którym wspominał, że powodem zainteresowania się przez Niego nefrologią były wykłady profesora Zawadzkiego, a zwłaszcza ten dotyczący wielkości filtracji kłębuszkowej.

Wkrótce do zespołu Katedry dołączali kolejni pracownicy, zdobywający pod kierunkiem prof. Krausego pierwsze szlify w pracy naukowej. Wszyscy oni wspominają sytuacje, kiedy późnym wieczorem profesor zaglądał do pracowni zaciekawiony, co się tam jeszcze dzieje, i widząc swoich asystentów pochylonych nad eksperymentem, przypominał, że czas wracać do domu. Nikt nie liczył godzin spędzonych w pracowni ani nie pytał się, ile za tę pracę dostanie. Radość z pracy naukowej i chęć poznania prawdy, a nie konieczność „wyprodukowania” kolejnej publikacji sprawiały, że nawet w niedziele można było późnym wieczorem zobaczyć światło w oknach pracowni w Katedrze Fizjologii, co często spotykało się z dezaprobatą portierów, którzy musieli uwzględniać to w raportach.

Oczywiście w tak niezwykłej grupie poza działalnością naukową i dydaktyczną zawiązywały się liczne przyjaźnie, z których wiele trwa do dziś. Dochodziło również do zabawnych zdarzeń opowiadanych jako anegdotki przez lata. Taką sławną sprawą było mianowanie się przez dr. Strzodę fizjologiem wypoczynku, co miało niewątpliwie związek z faktem, że katedra przez wiele lat we współpracy z przemysłem zajmowała się fizjologią pracy. Tak więc dla przeciwwagi był też fizjolog wypoczynku. Wspominano również wprowadzoną przez dr. Sochańskiego metodę dwóch płaszczy i dwóch teczek. Chodziło o to, że profesor niechętnie udzielał pracownikom zgody na staże specjalizacyjne i aby „zmylić pogoń” dr Sochański jedną teczkę i płaszcz (lub marynarkę, zależnie od pory roku) zostawiał w swoim pokoju, a drugiego kompletu używał w czasie pobytu w szpitalu. Profesor, zaglądając do pracowni, był zatem przekonany, że Doktor jest na terenie katedry i tylko na chwilkę gdzieś wyszedł. Oczywiście po czasie cała sprawa się wydała i Pan Profesor nie miał innego wyjścia, jak potraktować to z przymrużeniem oka. Przyszło Mu to tym łatwiej, że mimo poważnej profesorskiej postawy, cechowało Go żywe i przewrotne poczucie humoru.

Lata mijały i w zespole pojawiali się absolwenci coraz młodszych roczników Śląskiej Akademii Medycznej. No właśnie, należy podkreślić, że praktycznie wszyscy młodzi ludzie podejmujący pracę byli absolwentami Wydziału Lekarskiego i widzieli swoją życiową szansę w pracy w tej Katedrze. Wielu z nich łączyło działalność kliniczną z pracą badawczą i po pewnym czasie odchodzili do pracy przy łóżku chorego, zawsze utrzymując łączność i przyjacielskie kontakty z Katedrą.

Oczywiście członkami zespołu byli nie tylko nauczyciele akademiccy. Ogromnie ważną rolę odgrywały w nim osoby zatrudnione na etatach laboranckich. Często tylko ich zaangażowanie i pracowitość umożliwiały pracę naukową i dydaktyczną. Osobą, która wszystkim nam trochę matkowała, była pani Ruta Deja, pracująca w Katedrze od samego początku jej istnienia i znająca wszystkie tajniki jej funkcjonowania. Charakteryzowała się fenomenalną pamięcią i zawsze wiedziała, gdzie znajduje się potrzebny odczynnik, odpowiednia pipeta czy inny sprzęt laboratoryjny. Pamiętała również daty urodzin wszystkich pracowników, a w miarę powiększania się naszych rodzin, także szczegóły biograficzne naszych dzieci. Była poza tym doskonałą maszynistką i przepisywała na maszynie nasze prace naukowe, doktoraty, a potem również habilitacje. Odbywało się to wszystko przed erą komputerów i dobra maszynistka (czyli robiąca mało błędów) była na wagę złota. Pani Ruta przepisywała również teksty po angielsku i, nie znając tego języka, zdarzało się, że zwracała nam uwagę na błędnie napisane słowa. Była prawdziwym dobrym duchem Katedry Fizjologii w Rokitnicy, osobą ciepłą, taktowną, zawsze chętną do pomocy, której udzielała dyskretnie, jakby mimochodem, nie oczekując wdzięczności i traktując takie działanie jako coś najzupełniej oczywistego.

Naturalnym zapleczem młodej kadry było koło naukowe STN działające bardzo prężnie. „Od zawsze” jego opiekunem był dr, a potem dr hab. n. med. Antoni Dyduch. Ze wzruszeniem wspominam moment, kiedy zgłosiłam się do Niego jako kandydatka do pracy w Kole i mimo że coś pokręciłam z terminami, zostałam przyjęta. Moim opiekunem była pani dr Gabriela Wachowiak, a po jej wyjeździe do Danii dr Jan Prebendowski.

Przez wiele lat funkcjonowania katedry utworzyły się zespoły badawcze zajmujące się określoną tematyką, których liderzy byli niekwestionowanymi autorytetami w swoich dziedzinach, i tak: fizjologia mięśnia sercowego – doc. Witold Tuganowski, regulacja oddychania – dr Dominik Samek, fizjologia pracy – prof. Bolesław Gwóźdź, ergonomia i sterowanie soczewką oka – prof. Mieczysław Krause, fizjologia przewodu pokarmowego – doc. Antoni Dyduch, stres – doc. Zygmunt Stęplewski.

Czego jeszcze nauczył nas Profesor Krause? Krytycznego podejścia do poglądów, że czegoś nie da się zrobić lub że coś jest niemożliwe. Czasami traktowaliśmy jego pomysły jako szalone idee fix, ale wielokrotnie mogliśmy się przekonać, że miał niezwykłą wręcz intuicję, niewątpliwie wynikającą z rozległej i wszechstronnej wiedzy. Takim kontrowersyjnym pomysłem było na przykład zachęcanie nas do badań nad regeneracją w ośrodkowym układzie nerwowym w czasach, kiedy powszechnie obowiązywał pogląd, że jest ona niemożliwa, lub uporczywie ponawiane próby badawcze nad aktywnym rozkurczem komory serca.

Kolejną zasadą wpojoną nam przez Profesora było bardzo rzetelne i sumienne podejście do zajęć ze studentami. Nie do pomyślenia była sytuacja, żeby asystent spóźnił się na ćwiczenia lub się do nich nie przygotował. Na zebraniach zakładowych Profesor miał zwyczaj sprawdzania wiedzy pracowników, przepytując ich z fizjologii. Oczywiście budziło to zrozumiałe emocje, zwłaszcza wśród młodszych asystentów, ale czasami zdarzały się sytuacje zabawne. Jeden z adiunktów, zmęczony po dyżurze, na pytanie Profesora, jaki tytuł miało fundamentalne dzieło Harveya dotyczące krążenia krwi, odpowiedział „de revolutionibus orbium coelestium”, co wzbudziło zrozumiałą wesołość wszystkich uczestników zebrania.

Powszechnie znany był również szacunek Profesora do zasad i prawa. Świetnie pasowało do Niego powiedzenie: „Nie wiesz jak się zachować? Zachowuj się przyzwoicie”. Opowiadano w Rokitnicy historyjkę o tym, jak prof. Krause jako Kierownik Katedry napisał do siebie jako Prorektora ds. Nauki prośbę o zakup krzeseł, a jako Prorektor wydał w tej sprawie decyzję odmowną. Pytany po latach o to zdarzenie, zaprzeczył, ale ta anegdotka dobrze odzwierciedlała postawę Profesora.

W czasie sprawowania funkcji rektora przez prof. Jonka, profesor Krause został odwołany z funkcji Kierownika Katedry i w 1978 r. wyjechał do Nigerii, gdzie przez 5 lat kierował Katedrą Fizjologii na Uniwersytecie w Jos. Przez ten czas utrzymywaliśmy z Nim kontakt korespondencyjny i ucieszyliśmy się bardzo, gdy wrócił i objął kierownictwo nowo utworzonej jednostki w Katowicach Ligocie. Ale to już zupełnie nowa historia.

Szanowni Państwo, nazywam się Marek Polak i jestem absolwentem Sląskiej Akademii Medycznej 1979-1985. Niniejszym załączam cztery zdjęcia ze spotkań po latach z nauczycielami akademickimi, z którymi wtedy / z wyjątkiem dr. Kosiewicza / miałem zajęcia.

Dr hab. n. med. Werner Achtelik- pierwszy egzamin, na pierwszym roku. Zdany na ocenę dobrą. Emocje musiały być olbrzymie,
bo jest to jedyny egzamin, którego w ogóle nie pamiętam.
Prof Wojciech Rokicki – wtedy adiunkt Katedry Biochemii.
Na zajęciach nie było łatwo, ale było ………. ciekawie. Zaliczone seminaria i ćwiczenia u Pana Profesora skutkowały tym, że egzamin u pani prof Tokarz był formalnością.
Dr Jan Plaza – zajęcia z anatomii.
Nie nudziliśmy się, było równie ciekawie co i emocjonująco.

Dr Kosiewicz – Katedra Anatomii.
Są takie nazwiska asystentów z tamtych lat, na wspomnienie którego nie jednemu dużemu doktorowi nawet dziś – robi się gorąco. Nie każdy zdawał u dr. Kosiewicza, ale zawsze było to spotkanie z wiedzą, kulturą i inteligencją. Ekstraklasa akademickiego dydaktyka.

25 marca obroniłem na Politechnice Śląskiej dyplom mgr inż. a już za tydzień, w  Prima Aprilis rozpocząłem pracę jako młodszy asystent w ówczesnej Katedrze i Zakładzie Fizyki Medycznej w Rokitnicy. Od tego dnia rozpoczęła się moja 12-letnia przygoda z tzw. „teorią” na Śląskiej Akademii Medycznej, którą zakończyłem jako p.o. Kierownika tejże Katedry.

Zdawałem sobie sprawę, że aby prowadzić zajęcia ze studentami medycyny z zakresu fizyki medycznej nie wystarczy mi wiedza z nauk ścisłych .Potrzebne mi więc będzie, i to niemało, „obycia” z biologii, fizjologii, anatomii itd. itp. …. Ale, jak to już jest w chronologii  pór roku nastała wiosna i po kwietniu przyszedł maj, a potem czerwiec i kwitnął cały bajecznie urodziwy rokitnicki kampus, po którym chodziły piękne studentki, w tym moja późniejsza żona. Nietrudno więc zgadnąć, że moja ambitnie zaplanowana tzw. nauka dodatkowa nie kształtowała się niestety według żadnej, znanej w fizyce czy matematyce, krzywej rosnącej. Ponieważ zawsze uważałem i dalej uważam, że najlepszym czynnikiem stymulującym człowieka do działania jest wyznaczenie sobie tzw. punktów milowych, a mówiąc po ludzku „bata nad głową”, poszedłem na początku września do ówczesnego rektora, profesora Jonka z uprzejmym pytaniem, czy pozwoliłby mi rozpocząć studia na Wydziale Lekarskim. Oczywistą rzeczą dla mnie było, że ze względów materialnych, nie mogę sobie pozwolić na studiowanie bez choćby minimalnego zarobku, stąd zadeklarowałem  Rektorowi, że będę studiował i równocześnie pracował jako asystent. Rektor z dziwnym i  niezrozumiałym dla mnie do tej pory wyrazem twarzy wyraził zgodę. Ucieszyło mnie to ogromnie ponieważ od rozpoczęcia studiów na Politechnice w wieku 17 lat zawsze interesował mnie wpływ prądu i pola elektromagnetycznego na organizmy żywe. Jeszcze ostatniego września , dzień przed rozpoczęciem studiów na I roku medycyny byłem wręcz pewien, że dzięki mojemu, umownie go nazwijmy „wrodzonemu talentowi” oraz nabytych na studiach ścisłych umiejętnościach efektywnej nauki, studia pójdą mi gładko, łatwo i przyjemnie.

Już pierwszy dzień i następne sześć lat zweryfikowało to naiwne myślenie, gdyż różnica między studiami z zakresu nauk fizycznych i medycyny jest ogromna – na studiach ścisłych umowny „człowiek zdolny” może uczyć się przez 2 lub 3 miesiące w ciągu roku i to mu wystarcza żeby spokojnie zdawał egzaminy, jeździł konno, był kaskaderem, statystą filmowym i dublerem, prowadził teatr studencki, a nawet się lenił. Na medycynie uczyć się niestety trzeba przez wszystkie praktycznie dni w roku, bo nawet najbardziej błyskotliwa głowa musi wygrawerować w mózgu budowę komórki, na czym polega i z czego się składa cykl Krebsa, które mikroorganizmy są patogenami a jakie tworzą grupę komensali, jaka jest etiopatogeneza jednostek chorobowych z dermatologii, endokrynologii i ….

Krótko mówiąc zaczęła mi się walka o czas, ponieważ musiałem prowadzić (i chciałem je prowadzić) ćwiczenia ze studentami z biofizyki, a jednocześnie musiałem się uczyć tego co wszyscy przeszliśmy jako chcący zostać lekarzami studenci medycyny. Mój dzień zaczynał się o 6-ej rano, a kończył o 23-ej. Co nie jest w tym miejscu wspomnień bez znaczenia słyszałem, co jakiś czas od kolegów z grupy, że jeśli będę taki ostry na biofizyce to oni na innych zajęciach, zwłaszcza przy kartkówkach i kolokwiach, będą o tym pamiętać.

Okres studiów wspominam jako twardą szkołę życia, w której uświadomiłem sobie, że wykorzystanie każdej chwili na naukę lub pracę wymaga żelaznej dyscypliny intelektualnej i czasowej.

Po studiach pracowałem dalej w kierowanej wtedy przez wspaniałego człowieka o gołębim sercu i groźnym spojrzeniu, legendarnego doc. Franciszka Kumaszkę Katedrze Fizyki Medycznej i pod jego kierunkiem zrobiłem doktorat, którego tematyka już wtedy obejmowała obszar, który przydał mi się przez następne lata mojej naukowej kariery. Myślałem aby na stałe związać się z biofizyką. Któregoś jednak dnia, podczas lipcowego upalnego popołudnia, spotkałem na dziedzińcu kampusu jednego z zaprzyjaźnionych adiunktów Katedry Fizjologii, który uświadomił mi , że „teoria” jest wspaniała, ale daje lekarzowi mało szans na to aby mógł bezpośrednio pracować z pacjentem, czyli mówiąc prościej dokonać wyboru innej drogi zawodowej. Wtedy los zetknął mnie z profesorem Jerzym Żmudzińskim, który zaproponował mi wolontariat, czyli pracę za darmo w III Klinice Chorób Wewnętrznych w Bytomiu. Dla wielu lekarzy pracujących wtedy na tzw. „teorii” wolontariat był szansą na zdobycie specjalizacji. Tą drogą zdałem więc najpierw „jedynkę”, a potem „dwójkę” z interny i po 12 latach, zdecydowałem się na odejście z Zakładu Fizyki Medycznej, którym w końcowym okresie kierowałem jako p.o. Jak już rozpędziłem się w specjalizowaniu, to zrobiłem kolejno specjalizacje z kardiologii, balneoklimatologii i medyny fizykalnej, angiologii, hipertensjologii, a nie tak dawno zdałem jeszcze europejski egzamin z angiologii.

Naukowo fascynowało mnie i dalej fascynuje odkrywanie wpływu pól elektromagnetycznych na organizmy żywe i dzięki życzliwości prof. Żmudzińskiego udało mi się wciągnąć do współpracy w tym zakresie kilku młodych asystentów. Dwójka z nich to w tej chwili już samodzielni pracownicy nauki – prof. Grzegorz Cieślar i dr hab. Mariusz Adamek.

Po odejściu prof. Żmudzińskiego na emeryturę w 1999 roku zostałem kierownikiem Katedry i Oddziału Klinicznego, której aktualna nazwa brzmi ”…Chorób Wewnętrznych, Angiologii i Medyny Fizykalnej”. W trakcie mojej pracy jako szefa tej Katedry doprowadziłem siedmiu wspaniałych lekarzy do samodzielności naukowej jako doktorów habilitowanych bądź profesorów. W tym czasie wypromowałem też 33 doktorów medycyny .

 Dzięki temu, że spora grupa kolegów zrozumiała, że lecznicze zastosowanie fal elektromagnetycznych pod postacią zmiennych pól magnetycznych i laserów oraz innych działów medycyny fizykalnej może stanowić fascynującą przygodę naukową i zawodową powstała grupa liczących się w świecie specjalistów z zakresu możliwości zastosowań metod fizycznych w medynie klinicznej.

Wśród wspomnień, które ubarwiają mi czasem trudne dni chciałbym wymienić kilka. Pierwszym jest powtarzanie przez prof. Żmudzińskiego, że najlepiej mu było jak był adiunktem. Długo myślałem, że w ten sposób kokietuje nas maluczkich, czyli i mnie – adiunkta, do momentu, w którym sam  zasiadłem na zwolnionym przez niego fotelu. Drugim niezapomnianym przeżyciem było uczestnictwo w  świcie wizyty profesorskiej, w trakcie której prof. Żmudziński z charakterystyczną dla siebie poważną miną zapytał pacjenta jak długo ma czkawkę, a dokładniej jak długo czka. Pada odpowiedź – dwa lata. Następne pytanie – kim pan jest z zawodu. Pacjent odpowiada – księdzem. Prof. Żmudziński na to –  współczuję. Dzięki temu, że stałem daleko od szefa pozwoliło mi to na śmianie się w kułak, a profesor nie mógł. Z kolei gdy już zostałem szefem Kliniki i wprowadziłem zwyczaj poniedziałkowych konsultacji profesorskich, wchodząc do mojego gabinetu i przeciskając się pomiędzy pacjentami usłyszałem skierowane do mnie – panie nie pchaj się pan – my też czekamy na profesora!

Dzięki nawiązanym lekarskim kontaktom mogłem pomóc kolegom z Uniwersytetu w Użgorodzie na Ukrainie. Uczyli się w mojej Klinice i korzystając z naszej polskiej wiedzy, doceniając ją przyznali mi tytuł doktora honoris causa tego Uniwersytetu. Jeden z obecnych profesorów tego Uniwersytetu habilitował się wykorzystując jeden z moich „magnetycznopolowych” wynalazków do leczenia udarów mózgu. Ponieważ konsekwentnie zajmowałem się tematyką pól elektromagnetycznych i ich oddziaływaniem na człowieka, po latach przypomniała sobie o mnie moja pierwsza Alma Mater – Politechnika Śląska w Gliwicach – przyznając mi tytuł doktora honoris causa i godność Profesora Honorowego tej uczelni.

Czasem jestem pytany, na ile studia techniczne wpłynęły na moją wiedzę medyczną i odwrotnie. Uważam że miałem ogromne szczęście, bo udało mi się wykorzystać uzyskaną na politechnice wiedzę techniczną i fizyczną i zaimplementować ją nie tylko do codziennej praktyki klinicznej ale także wprowadzić, wspólnie z moimi koleżankami i kolegami z Kliniki, nowatorskie badawcze kierunki diagnostyczne i terapeutyczne.

Zakończę stwierdzeniem, które uważam za prawdziwe – otóż wiek XIX był wiekiem ziołolecznictwa, wiek XX opierał się na zdobyczach biochemii i farmakologii, a wiek XXI nie wykluczając poprzednich zdobyczy jest wiekiem techniki, fizyki i matematyki w medycynie.

Cieszę się, że w tym zakresie moja szkoła naukowa wniosła coś do medycyny XXI wieku.

Swoją edukację w Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Katowicach (wtedy była to Śląska Akademia Medyczna) rozpoczęłam od ćwiczeń z biologii, które dla naszej grupy prowadziła Pani profesor Barbara Jarząb (wtedy asystent). Dlaczego akurat to zapamiętałam? Bo spotkałam prawdziwego Mistrza. Pani Profesor  od pierwszego dnia uczyła nas nie tylko biologii, ale przenosiła w świat kliniki, badań naukowych, a nawet stawiającej dopiero pierwsze kroki statystyki. Z tych powodów wybrałam Koło STN w Katedrze Biologii, w którym działałam do 4 roku studiów.

Praca w Kole Naukowym wymagała prawie codziennej,  często wielogodzinnej obecności. Niekiedy było to możliwe tylko w godzinach wieczornych, czy nocnych. Kiedyś, w czasie oglądania pod mikroskopem komórek tarczycy, zasnęłam przy biurku w Katedrze. Profesor Ryszard Wróblewski, kierownik Katedry, który mieszkał na terenie Kampusu, zaniepokojony świecącym światłem, które dostrzegł z okien swojego mieszkania, przyszedł, obudził mnie i wysłał do akademika. Była to godzina 24.

Okres spędzony w Katedrze Biologii w dużej mierze ukształtował moją zawodową tożsamość. Brałam udział w badaniach naukowych, ich wyniki mogłam przedstawiać na konferencjach uczelnianych, krajowych i międzynarodowych. I wygrywałam je. To patronat Pani Profesor Barbary Jarząb i Jej postawa sprawiły, że mogłam wciąż uczyć się, doskonalić swój warsztat, realizować naukowe pasje i zainteresowania.

Były też trudne chwile, jak na przykład zajęcia z anatomii, które prowadził dla naszej grupy mityczny dr B., który tak „umiejętnie” pytał, że żaden ze studentów nie zaliczał ćwiczeń. Te zajęcia nie miały sensu.

Koleżanka z akademika zachęciła mnie, abym przyszła na zajęcia jej grupy i zobaczyła wcześniej preparaty. Sądziłyśmy, że nikt nie zauważy mojej obecności. W tym czasie liczba uczących się studentów w Rokitnicy była przynajmniej trzykrotnie większa. Razem z nami odbywali zajęcia studenci Wydziału Lekarskiego w Katowicach. W salach ćwiczeniowych było niezwykle tłoczno, a na wykładach niejednokrotnie siedzieliśmy na podłodze. Profesor Konstanty Ślusarczyk jednak od razu mnie zauważył. Po wysłuchaniu moich argumentów, zezwolił mi chodzić na zajęcia z grupą, którą prowadził. A zatem na anatomię chodziłam w poniedziałki i czwartki po wiedzę, a we wtorki i  w piątki po „zero”, czyli „koło”. Oczywiście „koło” to nie była jedyna znana ocena z ćwiczeń z anatomii u dr B. Mogły być „dwa koła” i wtedy z dumą męczennika można było powiedzieć, że z zajęć wyjechało się na rowerku.

Jednak od tego momentu brak zaliczeń u dr B. odbierałam zupełnie inaczej. Zmniejszenie stresu było bardzo ważne. Egzamin z anatomii był na pierwszym roku, którego nie można było powtarzać. Do bólu prawdziwe było powiedzenie, że po zdanym egzaminie z anatomii jesteś studentem, a po zdaniu egzaminu z farmakologii jesteś lekarzem.

Zawsze ciepło wspominam zajęcia kliniczne i wspaniałe wykłady naszych profesorów. Chodziliśmy na wykłady nie tylko wyznaczone planem studiów. Jeździliśmy do Katowic na wykłady profesora Franciszka  Kokota, profesora Kornela Gibińskiego i profesora Jerzego Hołowieckiego. W zajęcia praktyczne wprowadzała nas pani adiunkt Anna Cicha, u której zdanie propedeutyki chorób wewnętrznych w pierwszym terminie było dużym wyróżnieniem. Nie zapomnę  niezwykłej dla mnie rozmowy z profesorem Władysławem Nasiłowskim w czasie egzaminu z medycyny sądowej, bo to nie było odpytywanie, to była rozmowa. W ten sam sposób wspominam egzamin z farmakologii u profesora  Ryszarda Brusa, czy egzamin z chorób wewnętrznych u profesora Jana Wodnieckiego.

Lata moich studiów, to czasy trudne dla studentów, Uczelni i Polski. Czasy przemian, ważnych osobistych wyborów, stanu wojennego. Czuliśmy, że nasza Uczelnia stanowi dla nas oparcie. Moi nauczyciele niezwykle godnie zachowywali się w tym okresie, pomagali nam i chronili nas. Starsi koledzy przekazywali nam swoje doświadczenie i wiedzę.

Nie zapomnę, że w gorącym okresie dla NZS, profesor Wojciech Pluskiewicz (ówczesny student V roku Wydziału w Zabrzu), który był działaczem NZS, potrafił przez całą noc w akademiku przedstawiać aktualną sytuację w kraju, nieznane fakty, wyjaśniać wątpliwości, wskazywać na właściwe postępowanie. Poza tym zawsze można było wstąpić do Dziekanatu, w którym czekała na nas pani Ewa Władyka.

Przedstawiłam jedynie niewielkie wycinki z okresu moich studiów. Te sytuacje pokazują siłę Uczelni, w której zasadniczą wartością zawsze była, jest i będzie jej cała społeczność. To dzięki wielu niezwykle oddanym swej pracy osobom, które możemy spotkać w każdym miejscu, od sal ćwiczeń, sal wykładowych, po budynki administracji i salę senatu, Uczelnia trwa i ciągle się rozwija.

Prof. dr hab. n. med. Lech Poloński

Prof. dr hab. n. med. Lech Poloński

Opracowano przez:

Prof. dr hab. n. med. Lech Poloński
Wieloletni Kierownik III Katedry i Oddziału Klinicznego Kardiologii 
Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach 


 

Studia w Śląskiej Akademii Medycznej im. Ludwika Waryńskiego rozpocząłem w 1966r. Dostałem akademik w Rokitnicy – 6 osobowy pokój, żelazne łóżka, nieszczelne okna i  wielka dziura w betonowej podłodze na środku.  Wtedy to wszystko nie miało znaczenia. Byłem studentem, miałem gdzie mieszkać a i wyżywienie w stołówce obok było zupełnie przyzwoite. W razie „głodu” zawsze można było liczyć na „caritas” (posiłki które zostały po całym dniu) którym dzielił Zbyszek Kostecki. Pewną trudność stanowiło znalezienie w akademiku  miejsca do nauki. Nie muszę mówić, że ta właśnie aktywność nie dominowała w naszych zajęciach ale jednak pewne minimum czasu i tej „uciążliwej” czynności należało poświęcać.  Po pewnym czasie problem rozwiązały zorganizowane „pokoje nauki”. W akademiku porządku pilnował m.in. portier Pan Pośpiech – starszy mężczyzna ale bardzo sprawny i szybki. Do dzisiaj wszyscy pamiętają hasło „Pośpiech szybszy od prądu”. Po naciśnięciu elektrycznego przycisku otwierającego potrafił dobiec do drzwi przed ich otwarciem. Było to bardzo ważne i odpowiedzialne zajęcie gdyż przez całą dobę studenci próbowali przedrzeć się do akademika żeńskiego a studentki do męskiego. To były stałe podchody. Na straży moralności stał właśnie Pośpiech.  

Kampus w Rokitnicy tętnił życiem od rana do późnej nocy. Rano były zajęcia na  katedrach teoretycznych, po południu tenis, piłka lub lekkoatletyka a wieczorem kluby studenckie. Świetny Czarny Kot zdominowany przez bardzo aktywny Krąg Harcerski oraz  Omega z dobrą muzyką  kilka razy w tygodniu. Najlepsze były popołudnia w soboty (w soboty zajęcia odbywały się normalnie) i niedziele. Zdecydowana większość studentów zostawała w Akademikach. Panował błogi spokój i cisza. Był czas na spotkania i spacery.

W Rokitnicy było zlokalizowane bardzo prężnie działające Studium Wychowania Fizycznego prowadzone wtedy przez kochającą sport  dr Marię Świeżyńską. Pewnie większość z nas nigdy nie zapomni wspaniałych obozów kajakowych organizowanych przez dr Świeżyńską – na Drawie, Czarnej Hańczy. Często uczestniczył w nich prof. Kornel Gibiński. Przy wsparciu studium WF powstał też w 1968 roku klub narciarski Telemark. Przez kilka następnych lat jego zawodnicy  zdominowali studenckie Mistrzostwa Polski. Wygrywali Kasia Wawrzyczek, Magda Waligórska, Ania Szmatoła, Janusz i Rysiek Macyszynowie, Maciek Wawrzyczek. Dr Świeżyńskiej pomagał przy organizacji obozów i treningów w następnych latach mgr Tadeusz Wieczorek a kolejnymi prezesami Telemarku byli Lech Poloński, Janusz Macyszyn i potem Jasiu Baron.  Bardzo dobre były zespoły siatkówki, koszykówki.

W Rokitnicy odbywały się też zajęcia wojskowe. Były one obowiązkowe dla kobiet i mężczyzn. Miały swój niepowtarzalny koloryt i mnóstwo anegdot: na zajęciach  padały „trudne” pytania do oficerów-wykładowców: „jakie skutki dla zdrowia wywoła wybuch bomby mitochondrialnej? Czy w czasie przeprawy przez rzekę do czołgu nie dostanie się woda przez lufę?”. Odpowiedzi były długie i mocno pokrętne a w końcu nerwowe zakończenie „szeregowiec Kowalski, nie zadawajcie głupich pytań”. Legendą obrosły wyczyny  Pani Adeli z Baru na terenie Akademii – w ciągu 15 minutowej przerwy potrafiła przygotować kanapki dla całej kompani. I to jakie kanapki. Mundury wykorzystywano także,  przez chyba trzy kolejne lata w pochodach 1-majowych. W ten sposób zapewniano frekwencję i dyscyplinę.  Potem był poligon. Spędziliśmy 6 tygodni w Kłodzku. Były nocne alarmy z  20 kilometrowym marszem z pełnym wyposażeniem, było ostre strzelanie i służba wartownicza. Były też, jak w każdym wojsku przygody.  W czasie zajęć w terenie tak się zakręciliśmy, że nie pomogły mapy, kompasy i lornetki. Chcąc nie chcąc prowadzący zajęcia major musiał zapytać o drogę przechodzącą kobietę prowadzącą krowę. Do koszar trafiliśmy po zmroku.  Innym razem w czasie zajęć w terenie było bardzo ciepło, słonecznie. Żołnierze jak zwykle trochę niewyspani, zdrzemnęli się w okopach. Prowadzący zajęcia mjr Żmuda wizytował stanowiska „bojowe”. Widząc śpiące wojsko  rzucił do okopu  petardę. Myślę, że to była najszybsza pobudka w życiu wielu z nas.

Pierwsze dwa lata studiów które odbywały się w Rokitnicy były trudne, trochę stresujące. Mieliśmy oryginalnych  i niepowtarzalnych  nauczycieli:  prof. Ryszarda Wróblewskiego (słynne „my genetycy ja i  Watson i Crick”),  wybitnego dydaktyka prof. Stanisława Kohmanna (niezapomniany wykład o jajnikach ilustrowany świetnie ręcznikiem) , prof. Tadeusza Wilczoka (wrócił co dopiero z USA i miał pięknego Mercedesa),  prof. Jana Jonka  („podobne do liści dębiu” ).

Po dwóch latach zakwaterowania w Rokitnicy, zostaliśmy przeniesieni do akademika do Zabrza. To był już zupełnie inny świat – Rokitnica to było przedszkole, Zabrze to świat dorosłych. Minął już stres  związany z zagrożeniem wyrzucenia ze studiów w razie niezdania egzaminu na pierwszych dwóch latach studiów. Był dobry klub studencki PEAN, były świetne wspólne Barbórki ze studentami z Politechniki Śląskiej. Było też wiele możliwości zarobienia pieniędzy w spółdzielni pracy Kajtek. Pamiętam, że za mycie dworca kolejowego w Bytomiu zarobiliśmy po 6 000 złotych- naprawdę duże pieniądze. 

Końcówkę studiów spędziłem w akademiku w Ligocie. Wygodny, nowoczesny ale bez tej atmosfery którą miały akademiki w Rokitnicy i w Zabrzu. A przede wszystkim byliśmy już prawie dorosłymi ludźmi i każdy bardziej zajmował się sobą. Akademik był zwykle pusty, spotykaliśmy się coraz rzadziej.

Po studiach wszyscy odbywaliśmy obowiązkowe staże na oddziałach chirurgii, chorób wewnętrznych, ginekologii i pediatrii. Po tylu latach mogę się przyznać, że byłem tylko na oddziale chorób wewnętrznych a właściwie na kardiologii którą prowadził doc. Adam Wolański. Doc. Wolański potrzebował ludzi do pracy i pozostałe staże, za jego przyzwoleniem  odbyłem „zaocznie”. Trochę przez przypadek,  rozpocząłem swoją życiową przygodę z kardiologią w 1972 roku. Zakończyłem  ją w 2017 roku przechodząc na  emeryturę.

 

Copyright © 2017. Śląski Uniwersytet Medyczny w Katowicach